Dyżur na S
Dobrze, że te praktyki trwają tylko tydzień. Codziennie walenie po 12h nieźle daje w kość. Ja nie wiem, starosta roku chyba jakiś głupi, że zgodził się na takie maratony, bez opcji wymieszania nas. A tym starostą jest oczywiście nikt inny tylko ja.
Mam farta, bo od jakiegoś czasu na spokojnie mogę sobie walnąć śniadanko i herbatkę. Spokojnie, kawa szatana później. 😆
Pada, wręcz leje.
„Duszność”
IOIOIOIOIOIO
Dojeżdżamy. Parter, przepięknie. Wchodzimy i już nie jest tak pięknie. Pani leżąca, sporych rozmiarów. W wywiadzie dowiadujemy się, że pluje krwią – niefajnie. Tylko pierwsza myśl jaka mi przychodzi do głowy to „ale dlaczego ta kobieta leży na płasko?”.
Coś wam wytłumaczę. Jeśli człowieka napadnie atak duszności to na pewno nie będzie w stanie leżeć. Przemieści się do pozycji siedzącej albo pól siedzącej przynajmniej. A podręcznikowo to człowiek będzie w baaardzo charakterystycznej pozie. Siedzący, pochylony lekko do przodu z rękoma ułożonymi mniej więcej jak do pompek (np. opierając się o parapet, by „chłonąć” powietrze), gdyż takie ułożenie kończyn powoduje uruchomienie dodatkowych mięśni oddechowych.
No ale okej, ciśnienie oczywiście podwyższone, saturacja, cukier w normie. No to co, jak wezwanie do duszności to trzeba do szpitala. I teraz rozkmina jakby tu zrobić, żeby przenieść panią. Nosze rozłożyliśmy w gotowości przed wejściem do klatki, panią na pałatkę i jakoś się dotoczyliśmy. Ugh, siłownia nam niepotrzebna.
Pogoda w kratkę, teraz już ładnie. Kawuuusia!
„Atak padaczki”
Znowu bomby! IOIOIOIOIOIO
Dojeżdżamy na miejsce. Zrobiliśmy sobie małą wycieczkę poza granice miasta.
– Czekaj, a to tutaj ten pijaczek nie mieszka czasami? Coś mi się kojarzy, że bywałem tu.
Wchodzimy. Melina, smród nie do wytrzymania. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy po wejściu to nie ogarnięcie pacjenta, tylko otworzenie wszystkich możliwych okien. Powiem wam, masakra. Pierwszy raz mnie aż tak smród odrzucił. A się już nawąchało natury.
Karetkę wezwał sąsiad, bo przeraził się, gdy usłyszał huk. Gościu leży na boku – prawidłowo. Podchodzi lekarz:
– Panie, wstawaj pan!
– Eeewehmhmw
– Dobra, rusz się.
Nie pomogło to go wzięliśmy za fraki, podnieśliśmy i usadziliśmy na krześle. Ach, ta nasza ukochana kwintesencja ratownictwa. Dowodu nie ma, nic o swojej historii choroby nam przecież nie powie, norma.
Okej, idę z torbą z lekami na kawałek pustego miejsca. Chłopaki trzymają gościa, żeby się nie zwalił z tego stołka. Halny mu mocno wieje.
– Muszę się wysikać.
– No to idź.
Akurat stałam przy drzwiach do toalety. Toalety…heh, nawet nie wiem jak to nazwać, jak tam nawet kibla nie było tylko wanienka. Nabieram sobie już relaśkę do strzykawki i kątem oka widzę… Otwiera jakoś te drzwi, stanął w progu (nie, do wanienki miał jeszcze z krok) patrzę a tam złoty strumień leci mu po spodniach, po nogawce. Skubany nawet rozporka nie rozpiął. Nie mówiąc o wyciagnięciu sikawki.
(Relaśka – zmiękczona nazwa Relamiun (Diazepam) leku uspokajającego, używanego podczas napadu padaczki)
– No wiesz co? Tak przy kobiecie?
A ja już w ręku z pół uśmieszkiem trzymam strzykawkę z lekiem i dużą igła. Zaraz się zemszczę. Koledzy go wzięli, zdjęli gacie, żeby poślady było widać. Szybka dezynfekcja i strzał w poślady. Skubany tak się wierzgał, że prawie nie trafiłam w odpowiednie miejsce.
– Proszę pada, po tym leku będzie się chciało spać. Także jeśli spotka go pan w takim stanie to proszę się nie martwić.
Książki S. Kinga chyba są zbyt ciężkie na niewyspany umysł. Czasami się zastanawiam, czy kawa na mnie działa, bo tak jakoś średnio.
„Duszność”
No nieźle, mamy kolejną ofiarę duszności.
IOIOIOIOIOIO
Dojeżdżamy. Wysoko. Nie dobrze. Starsza pani, ale już nie tej kategorii wagowej co rano. Spanikowana trochę, wiadomo. I w tej klasycznej siedzącej pozycji, o której pisałam Rozeznana w swoich lekach, wszystko ładnie wypisanie na karteczce. Bajka. Wiecie co jest wkurzające podczas zbierania wywiadu? Wtrącający się członkowie rodziny. Wiemy, że chcą dobrze, ale póki pacjent jest świadomy to ma sam odpowiadać na pytania. To jego coś boli, piecze, swędzi itp. Badanka – wszystko okej. Ale duszność jest, więc do szpitala trzeba. No i zaczyna się Meksyk, jak tu panią chwycić, jak ledwo trzyma się na nogach? Dobra, wzięliśmy jakoś pod pachę, ale pani tak wystraszona i wykończona, że trzeba ją jakoś inaczej znieść. Dobra, to może na taborecie? Nie no, beznadziejnie to wyszło. Jeden z ratowników poleciał po krzesło kardiologiczne. Z noszami nawet nie było co się bawić, klatka schodowa bardzo wąska. Ja wzięła sprzęt, a chłopaki ją znieśli. I do szpitala.
I obiadek zdążyłam zjeść, i pospamować na fejsie czy skypie. No tak to akurat spoko. Po kilku dniach spędzonych na stacji masz wrażenie, że każdy dźwięk to dzwonek wyjazdu. Najgorzej jest w toalecie, wtedy to już w ogóle paranoja.
„Bóle brzucha”
Ech, no wyjazd życia.
Przyjeżdżamy, leży sobie na kanapie pani, zwija się z bólu. Trochę niżej poniżej mostka, żołądek jak nic. Tylko kurczę, zastanawia mnie fakt, czy naprawdę nie była w stanie przetransportować się do szpitala, gdy obok stał dorosły syn? Też miałam okropny atak zapalenia żołądka. Myślałam, że zejdę, ale kazałam nie wzywać karetki, dojechałam z rodzicami na własnych siłach. Ogólnie nie życzę nikomu takich przygód. Lekarz szybko zdiagnozował, ja już biorę do strzykawki NoSpę i heja w poślada. Nic więcej nie da się w takich sytuacji zrobić. Lekarz nakazał zostać domu, także o tyle dobrze.
– Dziękuję.
Okej, wyjazd niskich lotów, ale te szczere podziękowania za zwykły zastrzyk zawsze trochę podnoszą morale.
Praktyki robimy we dwie osoby. Gdy ja mam dzień na S to ona na P. Następnego dnia jest na odwrót. Ona sobie temat lekko zlewała, ciągle śpi i się zwalnia. Ale mniejsza o to, jej sprawa. Najważniejsze było to, że tego dnia wyszła znacznie wcześniej i chłopaki z P zaprosili mnie do siebie, bo akurat był ich wyjazd. A mój ostatni tego dnia.
„Podejrzenie udaru”
IOIOIOIOIOIOIO
Jedziemy gdzieś za miasto. Dojeżdżamy, a tam auto w rowie. Ojacie, coś grubszego? Będą fajerwerki? No w sumie na szczęście nie. Super, że pan ogarnął, że coś jest nie tak i zjechał lekko do rowu. Cudownie, że nie skończyło się to gorzej w skutkach. Facet młody, fatalnie. Ale już powoli dochodził do siebie. Ciśnienie, cukier, saturacja w normie. Chcieliśmy zrobić na miejscu wkłucie. Wkłuwam się raz – nie wyszło, drugi raz – no co jest, gdzie te krew?
– Mateuuuuuuusz, weź mi pomóż.
Też kuł, kuł i nie dał rady, czyli coś tam się stało. Żyły dziwne. No to faceta do szpitala, cóż mogliśmy zrobić.
Aż chyba wyjdę z domu i specjalnie zasłabnę, żeby dostać autograf od Shirley, jedyna taka okazja 😆
Super się czyta! 🙂
Ten challenge to raczej wykonany, ja nie potrzebuje wielu par butów, wiec mam trampki jak ciepło i glany jak pada i zimno. W trampkach sie lepiej jeździ, fakt, ale jak jest śnieg po kostki to nie ma opcji zeby w nich gdzies isc i jechac.
Ta karetka przynosi tyle pouczających informacji o Waszej pracy, że aż się wierzyć nie chce, co Wy tam przeżywacie w czasie takich dyżurów. Już czuję ten stres, ten dreszczyk i świdrującą twoją głowę myśl: jakie dzisiaj będą wyjazdy, co nas czeka…
Aż mnie korci, żeby napisać takie opowiadanie na podstawie Twoich relacji.
No, póki jest w Tobie moc – pisz.
A póki co… czekam na kolejne relacje z dyżurów. Pozdrawiam z Torunia.
Bardzo przyjemnie się czyta, podoba mi się ten styl, takie życiowe wszystko. Z ostatniego posta „Atak Padaczki” mnie rozwalił 😆
Bardzo na tak, czekam na więcej, bo naprawdę do mnie trafiło i podpasowało 🙂
Shirley obiecałaś, że niedługo będzie kolejny dzień, a już z półtora tygodnia czekam… Oszukiwałaś? 😡